O mnie w internecie
Liczba odwiedzin:
114194
Znajdź mnie

Muszę przyznać, że w tzw. dzisiejszych czasach, nie jest łatwo napisać coś o sobie. Strasznie bowiem rozleniwia nawyk korzystania z szablonu słynnego dokumentu o „swojskiej” nazwie: Curriculum Vitae, zwanym szerzej pod angielskim skrótem: „CV”. Trzeba odkryć, że pomiędzy skrótowym (jak sama nazwa mówi) CV a biografią, istnieje forma bardzo wdzięczna, ale chyba już zapomniana. Mam na myśli życiorys. Tyle, że ja idę krok dalej, tworząc coś pomiędzy życiorysem a biografią. Ubarwiam informacje biograficzne o własne komentarze, które mają na celu przybliżyć moją sylwetkę osobom, które nie miały okazji mnie poznać osobiście. Kieruję ten tekst także do tych, którzy pamiętają mnie z dzieciństwa czy szalonej (chyba) młodości i nie do końca wiedzą „co ze mnie wyrosło”. Dlatego proszę o wybaczenie bałaganu w chronologii zdarzeń.

Początek jest prosty. Pewnie wszyscy się domyślają, że się urodziłem. Fakt. A miało to miejsce 36 lat temu w samym środku złotej dekady gierkowskiej (1974). Zresztą, jak dalej wykażę, moje kolejne etapy w życiu zawsze kojarzą się z ważnymi wydarzeniami politycznymi.

Rodzice, Barbara i Jerzy. Nie wymagają bliższego przedstawienia. Załapałem się jeszcze na czasy, gdy rodzice, obok pracy zawodowej, prowadzili też gospodarstwo rolne. Mieszkaliśmy w centrum miasta i chyba też dlatego rodzice zaprzestali działalności rolniczej. Moja świadomość dotyczy okresu, w którym mama pracowała, jako księgowa w Modexie , a ojciec był nauczycielem w technikum rybackim i rolniczym. Ciekawe kto pamięta dziś Modex? Młodszym wyjaśniam, że była to firma, zatrudniająca niemal 200 osób, głównie kobiety i zajmowała się produkcją odzieży (chyba nazywa się to trafniej: dziewiarstwa). Jako, że lata 80te, to okres permanentnych braków podażowych w wielu dziedzinach, to chyba cały Sieraków zaopatrywał się w tej firmie, a udane serie swetrów były wtedy znakiem rozpoznawczym Sierakowian. Do dziś pamiętam rodzinną atmosferę, jaka panowała w tym zakładzie. Pamiętam też późniejszy dramat upadku tej firmy. Z technikum ojca, łączyły mnie głównie obiady na stołówce, bo nigdy nie miałem okazji tam się uczyć. No może za wyjątkiem Prawa Jazdy i – wcześniej – karty rowerowej. Zresztą wielu ojca kolegów z tamtych czasów piastuje dziś ważne funkcje w różnych instytucjach lokalnych. Co do technikum, to ciekawe czy ktoś dziś pamięta kto to jest, a raczej – był – Gamaj (chociaż nie wiem jak to się pisze). Pozostawiam to, jako zagadkę, głownie dla młodszych. Myślę, że wystarczy spytać się rodziców. Gorzej wspominam pracę ojca, jako dyrektora SKRów. Ta praca pochłonęła go tak bardzo, że straciliśmy ze sobą kontakt w okresie, kiedy dojrzewałem. Zresztą ja dziś robę mojemu synowi dokładnie to samo, ale kombinuję, żeby to zmienić. Potem nagła choroba ojca i pamiętna plotka o jego śmierci. Nie wiem ile w tym jest prawdy, ale podobno pracownicy już się zrzucili na wieniec.

Czas przedszkola, to początek stresu porannego wstawania. Ale gdy się już skumplowałem z kim trzeba, to jakoś przebiedowałem te 2 lata. W sumie, to było bardzo miło. W końcu uczęszczałem do Sali Czerwonego Kapturka, do niezapomnianej Pani Wacińskiej. A piszę, że przebiedowałem, bo do dziś nie jadam zupy budyniowej (zwanej pod kryptonimem: „nic”) i jaja na twardo z sosem chrzanowym. I wydawało mi się, że przedszkole to prawdziwa tragedia, ale, jak się potem okazało, najgorsze było przede mną.

No właśnie. Paweł idzie do szkoły. To było dopiero wyzwanie. I nie pomogło, że do pierwszej klasy chodziliśmy na promenadę. Bo rok szkolny zaczyna się we wrześniu i chwilę potem była już zima, bardzo sroga zima. I nie mam na myśli li tylko pogody. Ale ważne, że nie było okazji korzystać z huśtawek. Chodziliśmy też na dwie zmiany do szkoły. Młodszym wyjaśniam, że druga zmiana chodziła na godzinę około 13.00. Ale to miało dobre strony, bo można było zaliczyć tzw. film dla drugiej zmiany. Co w erze niewolnicy Isaury czy Colombo było bardzo ważne. Wiedzieć, co takiego Leonsio zrobił Isaurze kilka godzin wcześniej, miało swoją wartość. I to nie małą. Ale co z tą zimą? Otóż tak bardzo nie lubiłem szkoły i tak bardzo na nią psioczyłem, że po paru tygodniach ogłoszono Stan Wojenny. I mieliśmy przymusowe wakacje w grudniu. A z okna domu na Chrobrego mogłem całymi dniami oglądać defilady amfibii. Potem nawet czułem się winny, że go wywołałem. Ale chyba jednak to nie była moja wina. W końcu miałem wtedy tylko 7 lat. Ale z drugiej strony, już wtedy rodziła się we mnie świadomość, że mam wpływ na wydarzenia polityczne. No dobra, przyznaję, że przeginam, ale coś jest na rzeczy.

Potem, jak już „awansowaliśmy” do „dużej szkoły” było też dużo lepiej. Chociaż dalej od domu. Zresztą przeprowadziliśmy się wtedy na osiedle, gdzie mieszkamy do dziś.  Druga klasa to już coś. W końcu 2, to więcej od 1, ale już mniej od 8. No właśnie – ósma klasa. Miło wspominam także obie wychowawczynie: Panią Weronikę Gromadecką i Panią Janinę Giersberg. Chociaż moim ulubionymi przedmiotem były matematyka i chemia. I stąd też spory sentyment do nauczycielek tych przedmiotów, Pani Teresy Nowak i Pani Krystyny Zachciał. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że te osiem klas zleciało momentalnie. Ale chyba to nie jest jedynie moje odczucie. Lata szkoły podstawowej, to ogniska i obozy harcerskie, kolonie do NRD czy Czechosłowacji (tym razem młodszym nie wyjaśnię gdzie to było). No i niezapomniane czyny społeczne. Niepotrzebnie w moim przekonaniu zdewaluowane przez charakter przymusowy. Dziś wiele społeczności lokalnych opartych jest na dobrowolnej, społecznie użytecznej pracy fizycznej. No i słynne wykopki czy zalesiania. Okazja do wygłupów na cudzym terenie. Z dojazdem, często bardzo osobliwymi środkami transportu. Ja pamiętam taką przyczepę traktorowa ogrzewaną piecykiem „Kubuś”. Wyjaśniam nie zorientowanym, że to taki piecyk, na którym wzorowali się potem producenci dewasto. A, że ekipę w klasie miałem niezłą, to na wyjazdach zawsze było fajnie.

Chociaż tak naprawdę wychowałem się na stadninie. Tam mieszkali moi dziadkowie. Tam uciekałem kiedy tylko miałem wolną chwilę. Tam było i jest sporo ciekawych miejsc do zabawy. Jeździłem też konno. Ale stwierdziłem po jakimś czasie, że rower prowadzi się znacznie łatwiej, więc wstąpiłem do sekcji kolarskiej klubu Morena, kierowanej przez Pana Kaszkowiaka. Trudno o mnie powiedzieć, jak o Szurkowskim, że byłem cudownym dzieckiem dwóch pedałów, ale jeździłem w tej sekcji ładnych parę lat.

Tak bardzo się zżyłem z naszą szkołą podstawową, że gdy ją kończyłem… równolegle upadał komunizm (1989 r.). Rozpocząłem zatem edukację w międzychodzkim liceum już w nowej Polsce. Nie było łatwo. Właściwie trudno mi znaleźć przedmiot, o którym można by powiedzieć, że był „lightowy”. Nawet WF miał swój, wysoki poziom. Ale oczywistym królem był Język Polski. Zwłaszcza dla mnie – umysłu ścisłego. Doceniam ogrom pracy, jaką wykonał nade mną profesor i ówczesny, legendarny dyrektor Romuald Jankowski. Nie mam wątpliwości, że bez tego wysiłku trudno by mi było dziś napisać choćby maila.  No i muszę wspomnieć najbardziej kultowy rekwizyt, legendę tego liceum, czyli samochód dyrekcji, syrenkę GOB 3366 (chyba). Po cichu (bo głośno nikt się nie odważył) nazywaliśmy ten pojazd „rydwanem śmierci”. A to dlatego, że jego pojawienie na szkolnym podwórku, poprzedzone charakterystycznym dźwiękiem dwusuwowym, wzbudzało zawsze podobne reakcje. Nagle robiło się jakby ciszej, spokojniej, bardziej elegancko, kulturalnie. To była wtedy bardzo konserwatywna szkoła, co nadawało jej sporo prestiżu. Mimo tego był to też czas na pierwsze miłości. Ale tego wątku nie chciałbym eksplorować publicznie.
Potem studia, już bez kontekstu politycznego czy historycznego. Dlaczego na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu? Bo najmocniejszy czułem się z Matematyki i z Języka Francuskiego. A tam właśnie kładzie się nacisk właśnie na przedmioty około matematyczne oraz naukę języków obcych. No i pomimo, że o jedno miejsce ubiegało się niemal 7 osób (a aplikować wtedy można było jedynie na jedną uczelnię) udało mi się zdać egzaminy. Oczywiście okres studiów, to czas nie tylko nauki. Mieliśmy też inne „obowiązki”. Dzięki temu okres studencki szybko upłynął, zwłaszcza, że podążałem skróconą ścieżką edukacji, kończąc studia po czterech latach. Kończąc dyplomem, bo można też skończyć po roku, tyle że najczęściej bez dyplomu. No i tak stałem się magistrem Wydziału Zarządzania, kierunku Zarządzanie i Marketing. Na studiach poznałem też żonę, ale to tak – przy okazji. Niedosyt zbyt krótkiego czasu edukacji wyższej rekompensowałem kilka lat później – uczęszczając na studia podyplomowe na drugim wydziale tej uczelni – Wydziale Ekonomii. A że interesowałem się rozwijającymi się wtedy programami dotacji unijnych (wtedy chodziły jedynie PHARE, potem SAPARD – mowa o czasach przedakcesyjnych), to pracę dyplomową pisałem o wpływie tych środków na rozwój lokalny i wynikające z tego możliwości współpracy samorządów z przedsiębiorstwami. Zresztą do dziś uważam, że harmonijna i zdrowa współpraca samorządu (władza), biznesu (pieniądze) i społeczeństwa (potencjał ludzki) jest silnym katalizatorem prawdziwego rozwoju lokalnego. Tego mi właśnie brakuje dziś w Sierakowie.

A w międzyczasie trzeba było sobie organizować finanse. Uprawialiśmy pomidory, szparagi i porzeczki. Więc nudy w domu nie było. Zwłaszcza, że jesienią prowadziliśmy skup runa leśnego. Przyznam, że nie lubiłem pracy w polu, ale dała mi ona poczucie szacunku i przywiązania do rodzinnej ziemi i dla pracy na roli. Znacznie bardziej wolałem zajmować się ostatnim elementem procesu zbioru czyli odstawą towaru na skup. Wiadomo, czasami trwało to kilkadziesiąt godzin. W przyjaznej atmosferze kolejki na skup miałem okazję poznać, co to tzw. ludowa mądrość, którą dziś mogę zdefiniować, jako mądrość rolników, opartą na wielopokoleniowym doświadczeniu. Pracowałem też dorywczo w Poznaniu w banku. Ale najmilej wspominam okres, kiedy byłem ratownikiem na sierakowskim TKKFie. To była moja pierwsza poważna praca. Chociaż przyznam szczerze, że nie od razu miałem przekonanie o konieczności profesjonalnego podejścia do tematu. Na szczęście miałem się od kogo uczyć. Znacznie dojrzalszy kolega,  wpoił mi coś w rodzaju kodeksu postępowania. Nauczył mnie nie tylko rzemiosła ratowniczego, ale pokazał, jak rozdzielać czas prywatny od zawodowego, aby z umiarem korzystać z dobrodziejstw wakacji tak, aby efekty pracy zawodowej na tym nie cierpiały. To była nauka, która pamiętam do dziś. I pomimo, że nie jestem ratownikiem już od 15 lat, to wiele z tych zasad uważam za bardzo uniwersalne w każdej pracy. O ile oczywiście się ją traktuje poważnie.

No i pierwsza praca w zawodzie wyuczonym. Oczywiście w Sierakowie. I oczywiście, że u mojego sąsiada przez płot, u Pana Czesława Brzezińskiego. Otwierał właśnie nową działalność na ul. Parkowej i zaproponował mi pracę. Zgodziłem się bez zastanowienia. Zdziwiłem się, że od razu po studiach wskoczyłem na samodzielne stanowisko, ale takie rzucenie na głęboką wodę miało swój cel. To był okres, w którym zdobyłem nie tylko pierwsze szlify, ale nazwałbym ten czas, okresem uniwersytetu oparty na wieloletnim doświadczeniu Szefa (bo tak go nazywają wszyscy pracownicy). Zresztą chyba nie tylko ja „ukończyłem” tę uczelnię. Oczywiście potem przejście do FOBOSu. Razem pracowałem tam 8 lat. Poznałem wiele osób. I choć nie w każdym przypadku była to miłość od pierwszego wejrzenia, to mogę dziś powiedzieć szczerze, że nie było tam nikogo, kogo nie darzę do dziś szacunkiem. Firma rozrosła się w tym czasie, stając się liderem na swoim rynku. To był moment, kiedy z jednej strony miałem komu przekazać obowiązki, a z drugiej – mogłem z czystym sumieniem, jak to się mawia, zacząć rozwijać się poza strukturami FOBOSu.

No i poszedłem na swoje. Otworzyłem działalność, jako doradca biznesowy. Najpierw pracowałem dla Napoleon Sp. z o.o. w Sierakowie, a potem zawarłem kontrakt z Jagram Polska S.A. W polskiej grupie Jagram pracuję do dziś. Obecnie jestem Dyrektorem Operacyjnym i Członkiem Zarządu, odpowiedzialnym za bieżące funkcjonowanie przedsiębiorstwa. Zapraszam na nasze strony: www.jagram.com.pl; www.jagram.co.uk. Zajmujemy się eksportem drewna ogrodowego do krajów europy zachodniej (głownie Wielkiej Brytanii), Kanady, USA, Japonii.
Rodzina. Żona Joanna, dzieci Robert i Ania. Żona pracuje w Urzędzie Skarbowym w Międzychodzie, a dzieci uczęszczają do szkoły podstawowej w Sierakowie. Uczą się gry na akordeonach w szkółce Państwa Miłosławy i Kazimierza Nowaków, a syn gra już w zespole MIKANO działającym przy tej szkółce. Zresztą córka pewnie też niedługo awansuje do zespołu. Według teorii moich współpracowników, to właśnie przez MIKANO nie chcę się przeprowadzić do Warszawy. Ale to nie prawda. Powody są znacznie głębsze.

Wielu mnie pyta o poglądy polityczne. Mogę przekornie powiedzieć, że nie posiadam takowych, bo ja jest chłopak od roboty. A polityka kojarzy mi się z jałową gadaniną. I pewnie w wielu przypadkach tak jest. A tam gdzie politycy zajmują się robotą, a nie gadaniem, to obserwujemy sukcesy. Dlatego też uruchomiłem ten portal, żeby pokazać te poglądy na wielu przykładach. Na potrzeby tego opracowania wymienię kilka cech, które są dla mnie wartościami największymi. Przede wszystkim wartości tradycyjne oparte na mądrościach nauki chrześcijańskiej i poczuciu patriotyzmu. To tak długodystansowo. Na krótszą metę jestem zwolennikiem zasady „po pierwsze nie szkodzić”. Zasada ta opiera się na, słusznym w moim przekonaniu, założeniu, że ludzie są z natury zaradni. I o ile się im nie przeszkadza, to sami potrafią znacznie więcej zdziałać niż po wskazaniu im (niby najlepszych) rozwiązań. Co za tym idzie - wierzę w rozwiązania systemowe. Oznacza to, że trzeba stworzyć warunki do działania, ale w żadnym wypadku nie można ludzi przymuszać „ręcznie” do takich czy innych rozwiązań, bo zawsze prowadzi to do porażki. O czym zresztą przekonali się komuniści. Chętnych do dyskusji na temat tego, jak to działa w praktyce i „co autor ma konkretnie na myśli”, zapraszam do lektury moich artykułów na łamach tej strony.


Pozdrawiam serdecznie,

Paweł J. Prętkiewicz

Muszę przyznać, że w tzw. dzisiejszych czasach, nie jest łatwo napisać coś o sobie.
Contacts Contacts